Lokata

Elżbieta Deniszczyk

Menu

Blog - Wspomnienie

Piszę dziś z domowego zacisza na żywieckiej wsi. Jest pochmurno, pokapuje od czasu do czasu deszcz. W domu chłód i wilgoć po ulewach z zeszłego tygodnia. Palimy w kominku, robi się raźniej i przytulniej. Powoli opada z nas zgiełk miasta, napięcie zeszłego trudnego tygodnia. Wyciszamy się. Rosół (tak, tak, u mnie jeszcze rosół od czasu do czasu pyrka) na gazie, zapach przypalonej cebuli, czosnku, ziół. Dzieje się 5 przemian w starym garnku. Pędzę na taras: sprawdzam czy gacek śpi pod okapem, jest, znowu wrócił. Wraca już od kilku lat, taka drobinka, parasolka taka myszowata poskładana. Wczoraj pod jarzębiną odkryłam dwa grzyby, wyglądają jak kozaki, ale pewności nie mam, więc ... zostawiam. Umiem rozróżnić właściwie tylko kurki i maślaki i tego się trzymam. Zostało mi z rodzinnych częstych letnich wypadów u Dziadków do lasu na Ziemi Lubuskiej. Tam to było grzybów! I malin leśnych i jagód! Lasy przepiękne i grzybodajne. Pamiętam zupy jarzynowe; zawsze z kurkami albo maślakami i gałki mięsne gotowane w tej zupie. I konfiturę smażącą się całymi dniami na kuchence gazowej o dwóch palnikach. Konfitura była z agrestu, ale ... co to był za agrest!!! Dziadka ogródek miał chyba z 20 m2, ale czegoż tam nie było! Dziadek wszystko robił z pasją. Z pasją też budował inspekty, a tam hodował dynie i melony, bardzo był dumny z plonów. Pyszną sałatę robił w miednicy ze śmietaną i cukrem, w miednicy, by nie zabrakło. Na parapetach muchy bzyczały nad dojrzewającymi pomidorami, a Babcia mieszała swoje konfitury całymi dniami. Maciupeńki ogródek, otoczony rozsypującym się płotkiem, bardzo starannie wyplewiony, zamykany był skrupulatnie na kłódkę, a każdy niezużyty liść wynoszony na kompost. Dziadkowie żyli głównie owsianką, gotowaną w aluminiowym garnku, który Babcia wyskrobywała łyżką, twierdząc, że tam to co najlepsze, przypalone. Stosy gruzu na podwórku dawały nam schronienie w szalonych zabawach, a pompy na ulicy - wodę do ogródka. Nie zapomnę nigdy zapachu klatki schodowej, trzeszczących drewnianych schodów, dziadkowej bałałajki i podsuwanego mi pod nos Dickensa: no tłumacz, tłumacz, ja gdzie nie otworzę, to tłumaczę (i tu następowała prezentacja umiejętności językowych dziadka). Wprawiało mnie to zawsze w panikę i wstyd, że tak jeszcze nie potrafię. Dziadek, żołnierz Armii Andersa, przeszedł świat na nogach, no nie było z nim łatwo, o nie. Mocny był człowiek, wyprostowany do śmierci jak świeca. I znowu zapach przypłynął, tym razem suszącego się kopru, nagrzanego słońcem ogródka, pachnących liści porzeczek, jabłek czerwieniejących na słońcu, a nade wszystko - zapach pól zielnych, złocień kurek, zapach grzybni, zapach, zapach, zapachy ...